SNOWBOARD DAJE POCZUCIE WOLNOŚCI
W ramach naszej współpracy z magazynem Madame zapraszamy na rozmowę z Jagną Marczułajtis-Walczak, polską snowboardzistką, a jednocześnie politykiem.
Michał Ebert: Pani Jagno, rozpoczynając rozmowę, chciałbym zapytać o pani sportowe początki.
Jagna Marczułajtis-Walczak: Odkąd pamiętam, jeździłam na nartach, właściwie bez względu na to, czy mi się to podobało czy nie. Prawdę mówiąc, wiele razy płakałam na wyciągu z zimna. Często też spędzałam czas na Bukowinie blisko rodziców, kiedy oni jako instruktorzy prowadzili zajęcia. Czasem siedziałam u naszej znajomej w pensjonacie i się ogrzewałam. Zawsze jednak to były narty i jeszcze raz narty, a w lecie wycieczki w góry z rodzicami, którzy również byli przewodnikami górskimi. Dlatego jak byłam mała, nie było specjalnie wyboru. Jednak mając 14 lat, pokochałam snowboard i rzuciłam narty. Nie było to może na złość, lecz bardziej podążanie za własnymi marzeniami. Wydawało mi się, że jestem już na tyle nawet nie dorosła, co duża, że wiem, czego chcę. To była taka moja pierwsza poważna decyzja w życiu, kiedy rzeczywiście przeciwstawiłam się, zwłaszcza mamie. Tata mnie wspierał, a mama nie była może przeciwna, ale świadoma tego, ile zainwestowała w moje narciarstwo – 14 lat nakładów finansowych i pracy, a mnie nagle „odbiło” na punkcie snowboardu.
M.E.: Wśród wszystkich ogromnych poświęceń w początkowej fazie kariery – co było najbardziej bolesne?
J.M.: Kiedy człowiek robi to od małego, to, mam wrażenie, traci w którymś momencie kontakt z rzeczywistością. Jeżeli rano wychodzę na trening, następnie szkoła, a po obiedzie kolejne dodatkowe zajęcia, np. język angielski, to później pozostaje już tylko tyle czasu, aby pójść spać i kolejnego dnia znów wstać z samego rana, często o świcie. Prowadząc taki tryb życia, człowiek nagle budzi się w liceum i orientuje się, że z ludźmi z podstawówki właściwie nie ma kontaktu, wszyscy się gdzieś rozeszli. Liceum minęło ot tak! Próbowałam wtedy jeszcze odnaleźć jakieś koleżanki, generalnie życie towarzyskie, a to oczywiście musiało się trochę odbić na szkole, bo czasem zdarzyło się wagarować. Mimo tego nie udało się, bo było już po prostu trochę za późno. Nie miałam zatem nigdy takiego życia, które koncentrowałoby się na przyjaciółkach, umawianiu na spotkania czy wychodzeniu do kina. Wtedy czułam się z tym wszystkim dziwnie. Teraz, już z perspektywy czasu, na pewno jednak nie żałuję, bo wiem, że warto było poświęcić się dla sportu.
M.E.: Snowboard sprawiał pewnie jeszcze więcej problemów natury logistycznej.
J.M.: Ze snowboardem miałam dużo szczęścia. Nie wiem, czy nie rozpatrywać tego nawet w kategorii jakiegoś cudu, że trafiłam na tak wspaniałych ludzi. Przede wszystkim na pana Jurka Delugę z Warszawy, który zasponsorował mi wyjazdy na zawody i samą deskę. Wspierał mnie aż do tych pierwszych największych sukcesów, czyli mistrzostw świata juniorów i mistrzostw Europy seniorów, kiedy byłam jeszcze juniorką. W tamtych czasach posiadanie prywatnego sponsora było czymś niespotykanym. Dzięki temu byłam w stanie spełnić swoje marzenia. On był osobą, która otworzyła mi drogę do prawdziwej kariery sportowej, ale trudno mówić o kimś, w życiu sportowym, kto byłby powiernikiem, mentorem. Wszystko trzeba było wypracować. Oczywiście było wiele osób, które mnie w pewnej mierze wspomagały – zarówno kondycyjnie, jak i psychologicznie. Przez krótki czas współpracowałam z prof. Janem Blecharzem, on okazał się ogromnym wsparciem, jednak przez dość krótki okres mojej kariery, zaraz na samym początku, kiedy Polski Związek Snowboardu chciał podjąć współpracę z psychologiem sportu. Wtedy, mam wrażenie, nie doceniliśmy pracy z panem profesorem, jeszcze wtedy doktorem. Później sama do niego wróciłam i poprosiłam o współpracę. Zgodził się w drodze wyjątku, bo wtedy już robił habilitację i był niezwykle zajęty.
M.E.: Absolutnie najwyższym poziomem, na który można wskoczyć, to igrzyska olimpijskie. Czy mieszankę emocji związanych z debiutem olimpijskim w Nagano w 1998 roku można porównać do czegokolwiek innego?
J.M.: Byłam wtedy bardzo młoda, miałam 18 lat. Nie tylko ja debiutowałam, ale debiutował również sam snowboard. Gdyby nie on zresztą, pewnie nigdy nie wzięłabym udziału w zimowych igrzyskach olimpijskich. Byłam dobrą narciarką, ale nie na tyle wybitną, żeby myśleć o igrzyskach. Debiut w Nagano był dla mnie wielkim przeżyciem. Wydawało mi się, że te zawody to jest ta jedna szansa na milion. To mnie całkowicie przerosło, nie poradziłam sobie ze stresem i ogromem tych zawodów. Do tego doszła trudna sytuacja atmosferyczna, mieliśmy utrudnione treningi na trasie. Na dwa dni przed zawodami spadł aż metr śniegu, wobec czego trasa była ubijana przez wojsko, polana wodą i zamarznięta. To było jak jazda po lodowisku. Sam lód nie sprawiłby może tak dużego problemu, ale kolejnymi czynnikami były ogromna mgła i stres, a może raczej myślenie, że muszę zjechać, jak najszybciej potrafię. Jak się okazało, był to błąd, bo trzeba było zjechać po prostu najlepiej, jak się potrafiło, a nie jak najszybciej. Upadek w drugim przejeździe wyeliminował mnie z dalszej rywalizacji. Podsumowując, nie było to dla mnie udane wydarzenie sportowe, tym bardziej że oczekiwania wobec nas były ogromne. Wygrywaliśmy bardzo dużo za granicą, ja byłam wtedy już utytułowaną zawodniczką z m.in. tytułem mistrzyni Europy. Nikt jednak wtedy nie rozumiał, że byłam świetna w slalomie, czyli krótkich skrętach na krótkiej trasie, a to był slalom gigant, który wymagał jednak innego przygotowania, lepszej kondycji. Można powiedzieć, że nie byłam do tego wtedy stworzona. Po Nagano wiedziałam, że chcąc pojechać do Salt Lake City, muszę odstawić na bok to, co kochałam, czyli slalom, i robiłam, co mogłam, aby poprawić się w slalomie gigancie, traktując ten pierwszy już tylko jako przyjemność.
M.E.: I udało się.
J.M.: Właśnie, na następnych igrzyskach zajęłam czwarte miejsce, zatem z jednej strony się udało, z drugiej jednak nie.
M.E.: Teraz, już z perspektywy czasu, przeważa poczucie dumy z aż trzech występów na zimowych IO (1998, 2002, 2006), czy może na pierwszy plan wysuwa się pewien niedosyt, że jednak nie udało się zdobyć upragnionego medalu, a w Salt Lake City było szalenie blisko?
J.M.: Absolutnie przeważa satysfakcja, bo to jest mój osobisty sukces, że udało mi się w cztery lata nauczyć czegoś, czego tak naprawdę nienawidziłam, czyli slalomu giganta. Było to dla mnie bardzo trudne i męczące, aby na światowym poziomie konkurować w tej kategorii. Kosztowało mnie ogromnie wiele pracy również na stadionie i na siłowni, gdzie przerzucałam po prostu tony ciężarów. Zupełnie inny charakter wysiłku powodował, że przygotowania do tego startu musiały być diametralnie inne. Musiałam przebudować swoją głowę, ciało, technikę, a tak naprawdę całe życie, żeby móc zaistnieć na tych igrzyskach olimpijskich. Wynik był dla mnie nagrodą za te wszystkie poświęcenia.
Nie ukrywam jednak, że chce mi się płakać do dzisiaj, jak pomyślę, że jestem trzykrotną olimpijką, ale nie udało się zdobyć medalu. Mój śp. tata często oglądał moje zjazdy i nie mógł się na nie napatrzeć, mnie natomiast zawsze bolał brzuch, gdy widziałam, jak tam upadam. A upadłam zresztą nie ze swojej winy, tylko byłam tak mocno wychylona na krawędzi, że zahaczyłam butem o śnieg i się poślizgnęłam. W tym roku pojawiały się już płyty podwyższające but na desce, tak jak u narciarzy, lecz ja jeszcze nie zdecydowałam się na tę nowinkę. Niestety medal uciekł, ale trudno, takie czasem jest życie.
Nauczyłam się za to doceniać to czwarte miejsce, ponieważ powitanie, które czekało na mnie wtedy w Polsce, było naprawdę wspaniałe. Ludzie bardzo cieszyli się tym wynikiem, dlatego mnie byłoby trudno płakać i szlochać, odbierając radość cudownym kibicom.
M.E.: Igrzyska to, mimo wszystko, nie tylko rywalizacja sportowa, a pani jest jedną z niewielu osób, które dostąpiły tego zaszczytu. Nie jestem pewnie jedynym niezwykle ciekawym chociażby jednej interesującej, zakulisowej historii związanej z IO, której dotąd pani nie wyjawiała.
J.M.: Na starcie byłam zawsze maksymalnie skoncentrowana, przy czym często przeklinałam. Oczywiście nie byłam jedyna, jednakże pomagało to w jakiś sposób upuścić złe emocje i zmotywować się. Może nie jest to coś, czym należy się szczycić, ale tak to wyglądało i do tej pory nikt o tym nie mówił.
Wracając jeszcze do koncentracji, na pewno czymś pięknym był ten, nazwijmy to, wyższy stan świadomości, który towarzyszył mi w momencie startu na igrzyskach. Nie dochodzą wtedy do człowieka pewne bodźce, liczy się tylko tu i teraz. Całkowita izolacja. Potrafiłam ten stan osiągnąć i jak to analizuję, to naprawdę było coś niezwykłego. Właściwie nie wiem, czy nawet zauważyłabym, gdyby zaraz przed zjazdem wybuchł wulkan!
M.E.: Pamiętam też, że był kiedyś problem ze strojami.
J.M.: Tak, w Nagano. Snowboard oprócz bycia pięknym sportem jest też swego rodzaju subkulturą. To trochę inny styl ubierania się. Chcieliśmy wtedy odróżnić się od narciarzy i biegaczy, ogólnie być zauważalni. Niekoniecznie piękni, ale inni. Uważam, że wtedy moda snowboardowa nie była akurat udana. Powodowała, że byliśmy de facto brzydsi niż w rzeczywistości, zwłaszcza dziewczyny. Duże, szerokie kurtki i spodnie z krokiem w kolanach za duże o co najmniej trzy numery, trochę hiphopowe. Aha, i obowiązkowo czapka przekręcona na bok. Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to było straszne. Ale bez tego to wszystko wtedy wydawało się nie mieć sensu. Dostaliśmy się do kadry na igrzyska i nagle ktoś uznał, że mamy chodzić w cienkich portkach z czegoś podobnego do fizeliny. Co najgorsze, te stroje były fatalne do treningu – pod kątem technicznym. Całkiem ładnie się prezentowały, ale nie oddychały i człowiek pocił się w nich niezwykle mocno. Zdenerwowało nas to, że ktoś nakazuje nam, jak mamy się ubierać, dlatego w ramach dbania o swoje dobre samopoczucie po wiosce olimpijskiej chodziliśmy we własnych ubraniach. Naturalnie spotkało się to wtedy z wielką krytyką ówczesnego szefa misji olimpijskiej Zbigniewa Pacelta, dzisiaj mojego kolegi posła. Czasami śmiejemy się, wspominając to.
Na następnych igrzyskach w Salt Lake City nadal nie było idealnie ze strojami, ale już rozumiałam, że jednak dobrze jest być jednolicie ubranym. W Turynie mieliśmy już bardzo fajną kolekcję, natomiast teraz możemy naprawdę szczycić się strojami firmy 4F, które i świetnie wyglądają, i bardzo dobrze się w nich chodzi.
M.E.: Jedną z niezwykle udanych inicjatyw jest Szkoła Jagny Marczułajtis. Czy samemu, zaczynając od zera, mogę przyjechać do Witowa, aby złapać bakcyla?
J.M.: Tak, działalność szkoły w tej chwili polega głównie na tego typu nauce. Na razie jeszcze nie ma tam klubu i sekcji sportowej, w której cały rok byłyby prowadzone zajęcia. To jest jednak mój plan na czas, kiedy będę mogła znów się temu całkowicie poświęcić i spędzać tam więcej czasu. W tym momencie uniemożliwiają mi to obowiązki poselskie. Oczywiście w sezonie zimowym są instruktorzy i bardzo dobry stok, nie za stromy, nie za płaski, idealny do nauki i doskonalenia umiejętności. Co ważne, uczymy techniki jazdy na snowboardzie w bezpieczny sposób, który wymyśliliśmy ze swoim ojcem. Pozwala on uniknąć wielu upadków, kontuzji i złamań powszechnych w snowboardingu. Zwłaszcza w porównaniu do standardowego trybu nauki, w którym od razu wpina się obie nogi do deski. Już od kilku ładnych lat prowadzimy zajęcia w ten sposób i osiągamy bardzo dobre rezultaty.
M.E.: Czy pani też osobiście służy czasem radą, np. tym szczególnie utalentowanym?
J.M.: Trzonem działalności szkoły są instruktorzy, ale tak, czasem zdarza mi się poprowadzić lekcję.
M.E.: Czy w desce jest coś, co przyciąga w szczególny sposób?
J.M.: Zawsze mówiło się, że snowboard daje poczucie wolności. Często też zarzuca się nam, że jest to zwykły chwyt marketingowy. Zapewniam jednak, że jeśli się tego naprawdę spróbuje i odczuje na własnej skórze, to można odkryć, że ta wolność ma wiele znaczeń. Wolność w stylu bycia, ubierania się i nawet zachowania. To dużo szersze pojęcie i nie obejmuje samego zjeżdżania ze stoku. Kojarzy mi się to również ze zjazdami poza trasami, co akurat w naszym kraju jest mało rozpowszechnione i dość niebezpieczne. Doświadczyłam jednak i tego i mogę powiedzieć, że te doznania są dwa razy lepsze i mocniejsze niż na nartach. Poza tym snowboard jest niezwykle prosty i wygodny. Akurat w jego alpejskiej odmianie twarde buty towarzyszyły mi cały czas, ale ci, którzy nie muszą się ścigać, zakładają bardzo miękkie i wygodne buty. Można je założyć w domu i nawet prowadzić w nich samochód! Oczywiście trzeba nabrać pewnej wprawy, gdyż są one dość szerokie, ale jest to możliwe. Do tego brak kijków, dzięki czemu mamy wolne ręce. Nagle zatem okazuje się, że w porównaniu do snowboardu narty są dość… uciążliwe. Już nie wspomnę o tym, że rywalizacja pomiędzy narciarzami a snowboardzistami istnieje nadal i narty sporo pozazdrościły snowboardowi, bo zarówno carving, jak i freestyle skiing pochodzą z naszej dyscypliny.
M.E.: Nadszedł sezon zimowy. Znajdzie się trochę czasu, aby dla absolutnej przyjemności założyć deskę?
J.M.: Pewnie! Ja już się nie mogę doczekać. Właśnie w grudniu ruszył sezon i szkółka w Witowie. Jeszcze jestem w Warszawie, w parlamencie, aby dokończyć przedświąteczne posiedzenie. Praca tutaj daje mi również ogromną satysfakcję, wiele się nauczyłam i poznałam, szkoda tylko, że parlament nie jest odrobinę bliżej gór! Wtedy trochę łatwiej byłoby to wszystko połączyć.
M.E.: Dziękuję bardzo za rozmowę!
J.M.: Dziękuję bardzo.