UWIELBIAM BRAZYLIĘ, ALE POLSKĘ KOCHAM
Już w czwartek o 19 w Cafe La Ruina kolejne spotkanie z podróżnikiem w ramach cyklu „W Drogę”. Tym razem Poznań gościć będzie Wiktora Bernada, który postanowił przez ponad pół roku opiekować się brazylijskimi sierotami na zupełnie obcym mu kontynencie.
Marek Mikulski: Skąd pomysł by zostać wolontariuszem w Brazylii?
Wiktor Bernad: Kilka lat temu stwierdziłem, że skoro "dzieci jeść nie wołają", to może warto by coś zwiedzić, coś przeżyć, oderwać się od wszystkiego, co znam i chyba przede wszystkim udowodnić sobie samemu, na co mnie stać. Było więc w tym sporo ambicji. Myślę, że jednak tej zdrowej. Zwykła chęć sprawdzenia się w trudnych i przede wszystkim nieznanych warunkach. Kiedy podjąłem decyzję o tym, że chcę jechać zaczęło się poszukiwanie miejsca odpowiedniego na taki wyjazd. Afryka? Azja? A może coś innego? Kilka lat zwiedzałem kontynenty wirtualnie, dowiadywałem się wszystkiego, co tylko możliwe. Ważnym jednak kryterium było dla mnie to, jakich ludzi spotkam. Bardziej niż fauna czy flora interesowała mnie kultura danego miejsca. Nie wdając się w szczegóły wyboru - padło właśnie na Brazylię. I był to oczywiście wybór ściśle związany z kryterium, o którym mówiłem przed chwilą. Początkowo szukałem jakiegokolwiek miejsca do pracy i udało mi się zdobyć kontakt do szkoły językowej - miałem uczyć angielskiego. Przygotowania były już zaawansowane, ale dopadły mnie wątpliwości czy dobrym pomysłem jest pakowanie się w taką pracę znając jedynie podstawy portugalskiego. Angielskim władam nieźle, ale żeby go innych uczyć? Nabrałem wątpliwości i zacząłem szukać jakichś alternatyw. Ten wyjazd miał mi również pozwolić odpocząć od zawodu pedagoga, którym byłem po wielu latach już najzwyczajniej zmęczony, dlatego szukałem pracy poza tym obszarem. Przeznaczenie - nie wierzę w nie, ale nie znajduję teraz lepszego słowa - było jednak nieubłagane i wielkim zbiegiem okoliczności znalazłem Casa do Caminho - organizację zajmującą się prowadzeniem gospodarstwa rolnego i przede wszystkim trzech sierocińców na terenie miasta Xerem, położonego ok. 40 km od Rio de Janeiro. No i... tak się zaczęło!
Ponoć pojechał Pan tam bez wizy?
Tak, ale nie był to jakiś wielki wyczyn. Do Brazylii można pojechać na tak zwaną wizę turystyczną, czyli pieczątkę wbijaną przy wjeździe do Brazylii. Ta wiza obowiązuje przez trzy miesiące, z możliwości przedłużenia o kolejne trzy. Żeby móc legalnie pracować jako wolontariusz potrzebowałem wizy dla wolontariusza, której jednak w zasadzie nie da się w Polsce uzyskać. Również z powodów politycznych, ale o tym będę opowiadał na spotkaniu. Brak wizy na miejscu nie stanowił tak naprawdę problemu. Brazylia to trochę inna rzeczywistość. Dopóki nie wdam się w konflikt z prawem, nikogo nie obchodzi co tam robię i gdzie pracuję. Oni mają poważniejsze problemy na głowie.
Boi sie Pan latać samolotem? Takie wrażenie nasunęło mi sie po przeczytaniu wpisu na blogu.
Nie, uwielbiam latać. Problemem nie był sam lot, ale jego cel. Nigdy wcześniej nie wyjeżdżałem na obcy kontynent, na tak długo i zupełnie w nieznane.
Polacy to smutny naród?
Myślę, że raczej nie potrafiący docenić tego co ma, narzekający na wszystko i wszystkich oraz bardzo zazdrosny o tych, którym w życiu lepiej niż nam. Szczerze powiem przeżyłem z tym związany większy szok kulturowy po powrocie do Polski, niż po dotarciu do Brazylii. Po siedmiu miesiącach potrafiłem już nieco z boku przypatrzeć się naszym narodowym przywarom i nie wypadło to najlepiej. Chciałbym jednak podkreślić, że Brazylijczycy też mają swoje za uszami i wcale nie uważam, że przez swój optymizm są lepszym niż my narodem. Wolę smutnego i narzekającego sąsiada, który ewentualnie powie, co mu na duszy leży i się dogadamy, niż sąsiada uśmiechniętego, który wpakuje we mnie kulkę z pistoletu, bo na przykład krzywo na niego spojrzałem. To oczywiście przerysowanie, ale w pewien sposób oddaje klimat. Jednym słowem uwielbiam Brazylię i Brazylijczyków, ale Polskę i Polaków też kocham i cenię jako naród.
Czym różni się święto pracy w Polsce od tego, które przeżył Pan w Brazylii?
Wszystkim! U nas to święto ogólnonarodowe, przeżywane raz w roku, ustanowione ze względów politycznych. Tam to święto lokalne, przeżywane i stworzone na potrzeby naszej organizacji. Organizowane zgodnie z potrzebami i ilością pracy do wykonania. U nas to dzień leniuchowania, a tam faktycznie się pracuje. W skrócie wyglądało to tak: jeśli szef stwierdził, że nazbierało się sporo prac, które lepiej wykonywać dużą grupą, ogłaszane było święto pracy. Zapraszaliśmy wszystkich krewnych, znajomych, sąsiadów, wolontariuszy i rozdzielaliśmy zadania do wykonania. Pracowali na ogół mężczyźni, kobiety zaś zajmowały się przyrządzaniem drugiej części imprezy, czyli poczęstunku. Po trzech, czterech godzinach pracy, wszyscy dobierali się do przepysznych smakołyków, grilla i orzeźwiających napojów. Potem oczywiście balanga, tańce i niekończące się plotkowanie o wszystkim i niczym. To święto miało też ważną rolę dla społeczności lokalnej. Rolę konsolidującą. Miało się poczucie, że w trudnej sytuacji organizacja nie zostanie sama, ale również wesprze tych, którzy sami z czymś sobie nie radzą. Taka samopomoc sąsiedzka, która w Polsce niestety należy już do rzadkości.
Na czym właściwie polegała Pana praca z dziećmi?
Na początku ograniczała się tylko do kontrolowanych zabaw. To nie jest tak, że przyjeżdża obcy facet z Europy i od razu pozwala mu się na wszystko. W Brazylii istnieje ogromny problem seksturystyki, również niestety dziecięcej. Byłem więc przyjęty bardzo ciepło, ale patrzono mi na ręce. Z czasem jednak, kiedy okazało się, że naprawdę przyjechałem im pomóc i nie mam niecnych zamiarów, powierzano mi coraz więcej obowiązków. Zależały one oczywiście od wieku dzieci, którymi akurat się zajmowałem. Ze starszymi włóczyliśmy się po mieście, pracowaliśmy, uczyliśmy pracy na roli, obróbki drewna i tym podobne. Młodsze trzeba było umyć, ubrać, odwieźć czy odprowadzić do szkoły, pobawić się, odrobić lekcje. Bardzo różnie. Po pewnym czasie robiłem w zasadzie wszystko, co należy do obowiązku rodziców w normalnej rodzinie.
Podobno stoczył Pan pojedynek na sztuczki magiczne?
Przed wyjazdem postanowiłem przygotować parę sztuczek, żeby móc złapać kontakt z dziećmi. Po przyjeździe okazało się, że jeden ze starszych chłopaków interesuje się sztuczkami i od razu zaczęła się rywalizacja. Zaciekawione dzieci oblepiły mnie i tego chłopaka ciasnym kołem i bacznie przyglądały się, który z nas zrobi ciekawszą sztuczkę. Trwało to długo, bo dobrze się przygotowałem, ale tamten okazał się po prostu lepszy. Niezwykle mi zaimponował, bo jego życiorys był nie do pozazdroszczenia. Ciężko miał w życiu. W filmie o Brazylii poświęciłem mu nawet spory kawałek. Mamy kontakt do dziś, a ja wciąż podziwiam jego kolejne prace rysunkowe - poza sztuczkami interesuje się grafiką i miał już nawet swoje wystawy.
Co zobaczymy na czwartkowym filmie?
Do Brazylii wyjeżdżałem już z zamiarem nakręcenia filmu. Nie miałem jednak żadnej koncepcji. Kręciłem więc wszystko co popadło. Po powrocie okazało się, że nie da się zrobić filmu jako chronologicznego ciągu. Postanowiłem więc podzielić film niejako na rozdziały, gdzie każdy rozdział to osobny temat. Dowiemy się więc o początkach pobytu, miejscu w którym mieszkałem w dżungli, które to było jednocześnie gospodarstwem rolnym. Dowiemy się jak wyglądała praca wolontariuszy w Horcie (gospodarstwie) i z dziećmi. Poznamy też historie kilkorga dzieci, zajrzymy do środka dżungli, poznamy dzikie zwierzęta i posłuchamy o niebezpieczeństwach z nimi związanymi. Wpadniemy też do Rio de Janeiro, odwiedzimy najważniejsze w nim atrakcje, a nawet dojdziemy do faveli i z przewodnikiem znajdziemy się w miejscach zakazanych dla turystów. Nie zabraknie oczywiście opowieści o karnawale oraz Sylwestrze przeżywanym na najsłynniejszej plaży świata w towarzystwie dwóch i pół miliona ludzi. To tak w skrócie oczywiście…
http://brazylijska-przygoda.blogspot.it/
Przeczytaj poprzedni artykuł!
CO I GDZIE W CZWARTEK W POZNANIU?
