AKADEMIA WYCHOWANIA TEORETYCZNEGO
Obóz letni w Chycinie jest dla studentów AWF jednym z ostatnich miejsc, gdzie sport uprawia się jeszcze w sposób praktyczny. Nocne spływy kajakowe, całonocne bytowanie w lesie czy pływanie militarne, to o wiele lepsze niż teoretyczne wykłady w salach uczelni. Druga część reportażu „Obóz tytanów”.
TUTAJ PRZECZYTACIE PIERWSZĄ CZĘŚĆ "OBOZU TYTANÓW"
Trwa walka
- Co Pan właściwie chce opisać? – pyta mnie osoba z kadry obozowej.
- To, co Państwo tu robicie - zajęcia ze studentami grup dyspozycyjnych. Byłem pod wrażeniem tego, co zobaczyłem podczas cross treningu, jak niewiarygodnie wysportowani są Ci ludzie – odpowiadam.
- Ci najlepsi, których Pan oglądał wcale nie zawdzięczają swej formy zajęciom. Mówię to z przykrością, ale ich forma wynika z ich prywatnych zainteresowań. Oczywiście, grupy dyspozycyjne to elita wśród studentów AWF. Żeby dostać się na tę specjalność trzeba przejść odpowiedni egzamin. Ale forma przeciętnego studenta AWF jest bardzo słaba. Wynika to z pewnego nieoficjalnego podziału w naszej uczelni. Widzi Pan, od jakiegoś czasu nie tylko w Poznaniu, ale ogólnie we wszystkich Akademiach Wychowania Fizycznego w Polsce pojawia się taki niebezpieczny trend ograniczania zajęć praktycznych na rzecz teoretycznych – stwierdza mój rozmówca.
- Ale jak to? – odpowiadam szczerze zdziwiony.
- Widzi Pan, zajęcia teoretyczne są tańsze od praktycznych. My ciągle musimy walczyć o to, by pozwolono nam pracować ze studentami praktycznie. Tak, by przyszli wuefiści potrafili na zajęciach wykonać przewrót w przód, pokazać jak wygląda rozgrzewka. Teoria oczywiście jest bardzo ważna, ale bez praktyki to wszystko nie ma sensu. Chciałem Pana przestrzec. To, co widzi Pan na naszym obozie jest jakby wielkim dwunastodniowym świętem praktyków. Uważam, że każdy student obowiązkowo powinien przejść obóz letni, obóz zimowy oraz obóz związany z wybraną przez niego specjalizacją. Grupy dyspozycyjne obowiązkowo muszą brać udział w letnim i zimowym. Ale już pojawiają się zakusy by nam ten obóz odebrać, bo ponoć przynosi większe straty niż zyski. Tylko jak my bez tego mamy uczyć studentów? Przecież nie da się nauczyć pływania na kajaku w sali wykładowej. Idzie Pan na bytowanie do lasu dziś o 11 ? – pyta.
- Owszem, wybieram się – odparłem
- A w sali wykładowej nie nauczy się Pan tego co tam. Mam nadzieję, że Pański pobyt tutaj trochę nam pomoże. Może promocja działań jakie się tutaj odbywają sprawi, że ten niebezpieczny trend ku steoretyzowaniu AWF nieco zwolni. Może ktoś wpadnie na to, iż to nie najlepsza droga – stwierdza.
Bytowanie
9:27 pokój 117. Z drzemki po śniadaniu wybudza mnie silne pukanie do drzwi. Ręce po kajakach bolą mnie niemiłosiernie. Z trudem wstaje, mam wrażenie jakby wczoraj rozciągano mnie na oponie od traktora. Otwieram drzwi. Przede mną dwóch mężczyzn ubranych w mundury polskiej armii. To starszy chorąży sztabowy Sławomir Bartkowski oraz chorąży sztabowy Andrzej Janicki.
- Pan redaktor wybiera się z nami na bytowanie? – pyta ten pierwszy.
- Tak – odpowiadam, krótko.
- Pływać umie? – pyta ten drugi.
- Jakoś sobie radzę – Panowie wymienili się spojrzeniami.
- Worek na śmieci ma? – znów pierwszy.
- Worek? Nie, nie mam – odpowiadam zaskoczony.
- A buty na zmianę? – cały czas pierwszy.
- Nie, tylko jedne – pokazałem im moje buty do wspinaczki po górach a oni znów wymienili znaczące spojrzenia między sobą.
- Worek od nas dostaniesz, z butami może być problem, no ale będziesz musiał sobie jakoś poradzić. O 10 jest przymiarka mundurów. O 11 wymarsz – mówi ten drugi.
O 10 udało mi się wywalczyć świetny mundur, jakby na mnie szyty. Wielu nie miało takiego szczęścia. Wysocy musieli radzić sobie z za małymi spodniami, niektórym brakowało kurtki albo spodni. Godzina 11 zbiórka pod żółtym peerelowskim hotelem. Wtedy dotarło do mnie, że w ogóle nie jestem przygotowany na to kilkunastogodzinne bytowanie w lesie. Do plecaków pozostałych uczestników wyprawy doczepione były śpiwory i karimaty. Ja w swoim plecaku miałem bluzę, płaszcz, nóż i skarpetki na zmianę. Skarpetki wziąłem zresztą pod wpływem propagandy amerykańskich filmów wojennych o wojnie w Wietnamie. W końcu nawet w kultowym Forreście Gumpie jest scena, w której dowódca przypomina tytułowemu bohaterowi by dbał na froncie o stopy.
Wyruszyliśmy w las. Szły dwie grupy. Moja licząca 16 osób, plus ja, czyli 17 oraz druga licząca 13 osób. Na zbiórce o 11 zadecydowano, że mapa trafi do tej drugiej grupy. Praktycznie na pierwszym rozstaju dróg starszy chorąży sztabowy Sławomir Bartkowski nas opuścił. Zostaliśmy pod opieką chorążego Andrzeja Janickiego. Na drugim rozstaju, druga drużyna źle odczytała dane z mapy i o mały włos a krążylibyśmy po lesie kilka godzin zanim dotarlibyśmy do wyznaczonego punktu. Na szczęście szybko skorygowaliśmy pomyłkę dzięki pomocy Janickiego. Owym punktem okazało się wybrzeże jeziora.
- Ciuchy włóżcie do plecaków. Pamiętajcie, buty zostają na nogach. Nikt nie wchodzi do jeziora na boso. Plecaki wkładacie do worków, a worki związujecie tak by były szczelne – wydawał polecenia chorąży.
Zakręciło mi się w głowie. Po pierwsze, nie mam worka by schować do niego plecak. Niby Panowie komandosi mieli mi jakiś dać, ale nic nie dostałem. Po drugie, o wiele bardziej napawające mnie grozą było to, iż dotarło do mnie, że w górnej kieszeni mojego plecaka znajduje się redakcyjny, drogi telefon, który otrzymałem od naczelnego by kręcić filmy w jakości HD.
Worek dostałem od jednej z dziewczyn z mojej grupy. „To już coś” pomyślałem. Gdy już myślałem, że telefon naczelnego od głębin jeziora będzie oddzielała cienka warstwa plastiku z pomocą przyszedł Janicki, dając mi drugi worek. Z duszą na ramieniu poszedłem w stronę brzegu. Pływanie w butach jest śmiesznym doświadczeniem i prawie w ogóle mnie nie ruszało. Nie rozumiałem tylko, czemu koniecznie teraz musimy zmoczyć buty skoro mamy później przeprawiać się jeszcze przez bagno.
Worek z plecakiem i telefonem gładko dryfował na powierzchni wody, unoszony powietrzem zatrzymanym w środku. „Gdyby tylko naczelny widział teraz, jak redakcyjny telefon unosi się właśnie na środku jeziora w Chycinie zamknięty jedynie w worek na śmieci” pomyślałem gdy odruchowo co dwie sekundy sprawdzałem, czy mój pakunek na pewno nie tonie.
Przy drugim brzegu zrobiło się tłoczno. Otoczony przez pływające worki na śmieci widziałem tylko jednego z chłopaków z tej drugiej grupy blokującego połowę wejścia na brzeg. Przemknęła mi przez głowę myśl by krzyknąć, żeby się matoł posunął, bo tu ludzie chcą wyjść. Gdy jednak przyszła moja kolej i podpłynąłem pod brzeg okazało się, iż ten, jak go niesłusznie w myślach nazwałem „matoł”, wyciągał ludzi na brzeg, gdyż próg był niemiłosiernie wysoki a gruntu pod stopami nie było.
Bagna kurczaki i szałasy
Gdy stanąłem na drugim brzegu jeziora okazało się, że buty wcale nie były nam potrzebne do jeziora. Otóż, prosto z głębin wody wchodziliśmy, ja i telefon naczelnego w worku, w odmęty głębokiego po pas bagna. Bagna cuchnącego połączeniem smrodu gnojówki i fetoru zepsutego jedzenia. Bagna, klejącego się do ciała, brązowego jak sami wiecie co, pełnego głębokich dołów, korzeni, chwilowych wzniesień i nagłych spadów. Nie dziwił mnie pisk dziewcząt. Ale byłem lekko zdziwiony, gdy jeden z idących blisko mnie mężczyzn zapiszczał wysokim altem, którego pozazdrościć mogłaby mu nie jedna kobieta.
Przemarsz przez bagno kończył się pięknym finiszem nad brzegiem jeziora, gdzie mogliśmy zmyć z siebie obrzydliwą maź. Po dokładnym opłukaniu siebie i butów zaszliśmy na miejsce, w którym mieliśmy koczować. Oczywiście, wszyscy poza mną mieli buty na zmianę, więc wszyscy cieszyli się suchym obuwiem. A ja za przykładem filmowych bohaterów wojny w Wietnamie, założyłem suche świeże skarpetki, wycisnąłem buty ile się dało i założyłem moje bagniste trzewiki.
Kolejnym zadaniem było rozpalenie ognia. Pierwsze ognisko miało być całodobowe, konstrukcja z dwóch ciężkich bali ustawionych równolegle do siebie i chrustu wrzucanego w szczelinę między nimi miała pozwolić nam na utrzymanie ognia aż do rana.
- Trzy pozostałe paleniska mają być w formie dakota. Wykopiecie dół na mniej więcej metr, do niego trzeba wykonać wykop pełniący role komina. Te ogniska pozwolą wam upiec kurczaka, którego dla was przygotowaliśmy. Na ogniu całodobowym ugotujecie rosół – poinformował nas starszy chorąży sztabowy Sławomir Bartkowski, który czekał na nas tuż za bagnem.
Mojej grupie, rozpalanie ognia szło opornie i w palenisku całodobowym i w dakotach. Efektem tego było to, że druga grupa dawno już jadła, gdy my byliśmy dopiero w połowie drogi do posiłku. Niemniej jednak nigdy tak bardzo nie smakował mi rosół i kurczak jak tamtego słonecznego popołudnia w lesie przy Chycinie.
Po posiłku przyszła pora na naukę tworzenia narzędzia do łowienia oraz wnyków.
- Wszystko czego Was tu uczymy jest w Polsce nielegalne i karalne, nie wolno w ten sposób łowić ryb ani polować na zwierzęta leśne. Jednak Wy, jako grupy dyspozycyjne, musicie posiadać umiejętności, dzięki którym będziecie potrafili przetrwać samodzielnie w lesie. W razie zagrożenia życia lub w ostateczności, gdyby doszło do wojny, tymi prostymi metodami zdołacie przeżyć dłuższy czas – zapewniał chorąży sztabowy Andrzej Janicki.
Po nauce polowania, przyszła kolej na kamuflaż leśny. Trzeba przyznać, że kobietom ta sztuka przychodzi o wiele łatwiej niż mężczyznom. W końcu zaczęliśmy stawiać szałas. Jak się okazuje, dzięki kilku większym drągom, lince i kawałkowi płachty, można stworzyć w miarę ciepłe i suche schronienie dla 17 osób.
Gdy już zapadł zmrok nasi komandosi zaczęli snuć opowieści o tym jak to było, gdy w czynnej służbie oddawali skoki ze spadochronem.
- Wśród nas skoczków jest taki zwyczaj, że jak ktoś użyje spadochronu zapasowego to stawia reszcie skrzynkę wódki. I wyobraźcie sobie, skacze taki Rysiek. Ten pierwszy spadochron co się otwiera automatycznie mu się z farfoclił i on leci, i leci, i leci. Zniknął nam z oczu za linią drzew. No to już wiedzieliśmy, że trup. Szybko karetka, straż pożarna jadą go szukać. Dojeżdżają gdzieś w pobliżu gdzie mógł spaść patrzą… a ten, jak gdyby nigdy nic otrzepał się z pyłu, wstał i ciągnie za sobą ten otwarty zapasowy spadochron – opowiada jeden z komandosów.
- I co? – dopytuje jeden ze studentów.
- I stawiał skrzynkę wódki! – odpowiada Janicki
Oficjalny wieczór zakończył się przed północą. Nieoficjalny, trwał przy ognisku aż do 4 rano. Jako jedyny, bez śpiwora, z mokrymi butami, spałem okuty we wszystkie ciuchy jakie tylko miałem. Igliwie służyło za prześcieradło w naszym szałasie. O 4:30 cały obóz został zwinięty, szałasy rozebrane a ich części rozrzucone po całym okolicznym lesie. Gdyby ktoś pokazał mi to miejsce i powiedział, że jeszcze pół godziny wcześniej było tu kilka ognisk i dwa ogromne szałasy nie uwierzyłbym. Najkrótszą drogą przez las dotarliśmy do ośrodka AWF.
Koniec
Spałem jak zabity, nie wstałem ani na śniadanie ani na apel, dopiero obiad o 13:30 zwabił mnie na stołówkę. Tego dnia opuściłem obóz w Chycinie. Bilans bytowania w lesie to liczne ukąszenia czerwonych mrówek i jeden kleszcz w nadgarstku. Nie żałuje ani chwili spędzonej na tym obozie i szczerze zazdroszczę studentom AWF, iż mają możliwość przeżywania takich przygód. Każdy, kto szuka niezwykłych przeżyć, ekstremalnych doświadczeń lub chciałby sprawdzić swego ducha powinien na taki obóz pojechać. A przecież oprócz tego, co tu opisałem są jeszcze fabularne nocne gry terenowe, orientacja w terenie, wspinaczka, survival race i inne. Obowiązkiem wszystkich wykładowców na Akademii Wychowania Fizycznego jest niedopuszczenie, by stała się ona Akademią Wychowania Teoretycznego!
Przeczytaj poprzedni artykuł!
WIESZANIE PLAKATÓW W NIEDOZWOLONYCH MIEJSCACH TO KRADZIEŻ PRZESTRZENI MIEJSKIEJ
