„W PLANACH MIAŁEM NAJPIERW PRZEPŁYNĄĆ OCEAN NA STOPA”
Czy Escobar był dobrym człowiekiem? Czy Hugo Chavez nie był tyranem? Jak dostać się na Karaiby na stopa? I co robi teraz jeden z najbardziej obiecujących polskich podróżników młodego pokolenia Tony Kososki? Czytajcie i dajcie się uwieść magii tego niesamowitego człowieka!
Marek Mikulski: Ta rozmowa musi zacząć się od pytania, gdzie teraz jesteś i co robisz?
Tony Kososki: Jestem w Orlando, na Florydzie. W planach miałem pojeździć kolejką górską, bo to miasto jest właśnie z tego sławne, ale cóż. Wszystkie parki rozrywki są po drugiej stronie miasta, a miasta w Stanach są tak wielkie, że ciężko to ubrać w słowa...
Jak zwykły chłopak z Gdańska się tam znalazł?
Wyjeżdżając z Polski w podróż dookoła świata w wielkich planach miałem najpierw przepłynąć ocean na stopa, ale zanim się za to jeszcze zabrałem rozszerzyłem to na dotarcie tą drogą na kontynent/do USA. Koniec końców zasiedziałem się nieco na Karaibach, bo z "od razu wyjeżdżam" zrobiło się 5 miesięcy, sezon na huragany nadciągnął, łodzi było niewiele, a że na ostatniej zwiedzanej wyspie dostałem pracę to stwierdziłem, że "co w podróży zostaje w podróży" i mogę sobie pozwolić na samolot. Inna rzecz, że gdybym przypłynął łodzią to z tego co napisała władza dostałbym wizę jedynie na 30 dni, a tak mogę być tu aż pół roku!
To nie był Twój pierwszy pobyt na Karaibach. Tak łatwo jest się tam dostać?
Ja miałem pełne portki, że nikt mnie już nie zabierze. "Inteligentnie" wybrałem do startu Maroko i to w dodatku nieco poza sezonem, bo pod koniec stycznia. Jachtostopowiczów było coraz więcej, a łodzi? Poznani Niemcy, którzy utknęli tam na miesiąc powiedzieli, że w tym czasie pojawiło się ledwie 8 jachtów, z czego 3 w jeden weekend, ze względu na sztorm. 2 z tych 3 były z Polski i jakoś udało mi się przekonać do siebie kapitana, załogę oraz właściciela charterowej łodzi „Sistrum” i tak ruszyłem w 3 dniowy rejs na Lanzarote. Z niektórymi z tych ludzi do tej pory jestem w kontakcie!
Na Lanzarote mogłem już nieco odetchnąć, bo marin było wiele, a łodzi pełno. Dość szybko złapałem Katamaran na Gran Canarię, skąd po tygodniu australijska rodzina zabrała mnie "na wycieczkę" na drugą stronę. Pełniłem nocną i dzienną wachtę, a po 17 dniach dotarliśmy na Barbados.
Brzmi niesamowicie! Tak jak Twoje książki opisujące podróż autostopem po Ameryce Południowej. Dla zwykłego Polaka, to jak magiczny sen. Jak w ogóle znalazłeś się na tym gorącym kontynencie?
Naprawdę sen? Tej, miło mi. Zakończyłem studia w Portugalii, tego samego dnia poszedłem na ostatnią imprezę i bezpośrednio po niej, z samego rana wyjechałem stopem do Madrytu, skąd odlatywał mój samolot. Już tydzień po opuszczeniu Europy zaczynały się Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, podczas których byłem wolontariuszem.
Który z odwiedzonych przez Ciebie krajów Południowej Ameryki był według Ciebie najciekawszy?
Wenezuela jest piękna, ale Rio de Janeiro zdecydowanie było snem. Po za tym Brazylijczycy... Super otwarci ludzie, czuć tam jakąś pozytywną wibrację, której na początku brakowało mi na przykład w Boliwii.
W którym czułeś się najgorzej?
W Ekwadorze mnie okradli, przez co byłem tylko 10 dni. Ale obok pozornie złych doświadczeń, były też te dobre, bo raz kierowca zaproponował mi nocleg 40 minut od głównej drogi, w jakiejś wiosce w Andach, gdzie pomagałem doić kozy.
Gdzie spotkałeś mrówkojady i dlaczego przez spotkanie z nimi okrzyknięto Cię całkowitym wariatem, bez pojęcia o niebezpieczeństwie?
Wenezuela. Cóż, okazało się, że to drapieżniki, które potrafią w strachu (czytaj obronie własnej) zabić, a ja siedziałem od śpiącego zwierza w odległości ręki...
Szczerze mówiąc, ciarki przeszły mi po plecach dwa razy podczas czytania książki „Widzieć więcej”. Pierwszy raz, gdy napisałeś, że Chavez był patriotą i służył swojemu krajowi, zupełnie zapominając, iż chwile wcześniej wspomniałeś o opozycjonistach w Wenezueli, którym zabierane jest wszystko. Drugi raz, gdy napisałeś, że podziwiasz Escobara za jego determinację w osiąganiu celów. A przecież ta determinacja wiązała się ze śmiercią setek, jeśli nie tysięcy ludzi.
Musiałbyś trochę poumieszczać to co napisałem na osi czasu. O Escobarze dobrze się wypowiadałem dopóki nie poznałem całej jego historii. Bo do tego czasu co mnie pociągało to fakt, że "przeciętniak" idzie w Polsce do więzienia za posiadanie pół grama zielska, a chłop miał przeciw sobie USA i rząd Kolumbii, a tylko rósł w siłę na kokainie, przy tym pomagając najbiedniejszym żyjącym w Medellinie. Jeśli chodzi o Chaveza to zrobił on niesamowicie wiele dobrego dla biednych ludzi. A ludzie w Wenezueli nie są tylko biedni finansowo, ale mentalnie. Analfabetyzm (przynajmniej w miejscach które odwiedziłem) był ogromny, więc dla mnie ktoś kto daje dostęp do szkoły, internetu, opieki zdrowotnej za darmo, kto zaczyna dbać o obywateli, wyciąga bezdomnych z ulicy, likwiduje głód zdecydowanie nie jest tyranem jak wydaje mi się "zachodnie media" mają w zwyczaju go przedstawiać.
Kolejny ciekawy wątek Twojej opowieści stanowią zwierzęta. Widziałeś jak zarzyna się zwierzę na kolację, czy to uczyniło Cię wegetarianinem?
W tym temacie zacząłem być "bi" (śmiech). To znaczy, głównie jem w podróży warzywa, bo siłą rzeczy nie mam za bardzo gdzie gotować, ale jak ktoś mi zaoferuje mięsko to oczywiście nie odmawiam. Prawda jest taka, że te widoki potrafią wiele w człowieku zmienić i nie wykluczam, że z czasem całkowicie się przekonam do wegetarianizmu. Szczególnie uderzyła mnie reklama w autobusie w Miami z wizerunkiem kury i kurczaczka z podpisem: "Nie jestem kurczakiem z rożna, ani nuggetsem, tylko podobnie jak ty żywą istotą"
Każdy, kto nie przeczytał jeszcze Twoich książek na pewno jest zainteresowany tym z czego utrzymywałeś się przez ponad roczną podróż na obcym kontynencie?
Przez pierwsze siedem i pół miesiąca, czyli do momentu w którym kończy się "Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę" możemy powiedzieć, że z oszczędności. Później, w Iquitos, zepsuła mi się karta do bankomatu i zacząłem spełniać swoje marzenie o podróży bez pieniędzy. Jak się okazało, nie zawiodłem się, dlatego do tej pory jak mam do czynienia z Latynosami to czuję do nich jakieś pozytywne uczucie.
Co trzeba umieć, by znaleźć zatrudnienie w kolumbijskim hostelu?
Chyba Hiszpański i być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.
Jakim cudem Polak stał się tłumaczem z hiszpańskiego na angielski w zaginionym kolumbijskim mieście Indian?
Miło było tłumaczyć Pana Indianina dla turystów, nie ukrywam. A jak do tego doszło? Wiele osób z hostelu zaczęło praktykować tę metodę, aż w końcu stwierdziłem, że skoro im się udaje, to ja powinienem też sobie poradzić. Pochodziłem po biurach oferujących 4 dniową wycieczkę i ledwo wróciłem do hotelu, a już miałem maila z odpowiedzią, że bardzo chętnie się wymienią, to jest wezmą mnie na niezapomnianego tripa za umiejętności językowe. Za pierwszym razem tak się sprawdziłem, że zaprosili mnie raz jeszcze, tym razem dostałem 100 euro. A przy okazji, ile rzeczy się dowiedziałem i zapamiętałem... o tym w książce, ze szczegółami!
Czy dobre chęci wystarczą, by spełnić każde marzenie?
Ja wychodzę z takiego założenia, że jeśli chcesz osiągnąć cel to musisz go wyznaczyć i zacząć iść w jego kierunku, nie ważne co to jest. Znaleźć własną drogę. Jeśli chcę złapać stopa to nie robię tego w pokoju - wychodzę na jezdnię, wybieram najlepsze miejsce, czekam i jadę.
Na koniec, powiedz, czy często przytulasz drzewa w ramach czerpania pozytywnej energii?
Przybijałem im żółwika. (śmiech)
Zdradź, czy planujesz kolejną książkę? Gdzie tym razem nas zabierzesz?
Z pewnością, ale to już chciałbym wydać w języku angielskim, aby młodzi ludzie na całym świecie mogli się dzięki niej przekonać do życia, nabrać odwagi i dostali impuls do spełniania marzeń.
I naprawdę na koniec, co teraz robisz, gdzie niesie Cię wiatr?
W chwili obecnej jestem w drodze do Nowego Jorku, później Kalifornia, gdzie chcę się spotkać ze Snoop Doggiem.
Przeczytaj poprzedni artykuł!
W WARCIE I CYBINIE POJAWIŁA SIĘ SUBSTANCJA ROPOPOCHODNA
