OBÓZ TYTANÓW
Nocny spływ kajakowy, pływanie militarne, kilkunastogodzinne bytowanie w lesie i wiele innych wyzwań. To wszystko czeka w Chycinie. Gdybyście byli studentami AWF, wiedzielibyście, że koło tej małej wsi w województwie lubuskim krew, pot i łzy przeplatają się ze wspaniałą zabawą. Sprawdziłem to na własnej skórze.
Początek, poniedziałek, godzina 16
Poznań Główny, podstawia się pociąg Kolei Wielkopolskich. Prawie godzina do przesiadki w Zbąszynku, tam kilka minut na przesiadkę i Regio do Skwierzyny. 17:57 Skwierzyna. Stamtąd miał odebrać mnie doktor Janusz Brzozowski.
- Będę na Pana czekał, w takich kolorowych portkach – mówił mi przez telefon.
Doktor Brzozowski jest prawdziwą legendą obozów w Ośrodku Dydaktyczno-Szkoleniowym AWF w Chycinie. Przyjeżdża tam od lat ’60. Chyba nie ma nikogo, kto zna te tereny równie dobrze jak on. Na pewno nie ma nikogo oprócz niego w kadrze AWF, kto pokonał by drogę spod Mostu Rocha kajakiem prosto do Chyciny bez wysiadania. Wraz ze mną z pociągu wysiada kilka osób. Dworzec w Skwierzynie wygląda na opuszczony. Przed budynkiem z czerwonej cegły stoi tylko jedna osoba. Siwy facet w krótkich spodenkach i czerwonym dresie, na smyczy trzyma psa. Spotykamy się spojrzeniami.
- Chyba na Pana czekałem – bez pudła mówi wprost do mnie doktor Brzozowski, widzimy się pierwszy raz w życiu.
Ze Skwierzyny do ośrodka AWF w Chycinie jest jakieś 16 kilometrów, które pokonujemy autem Brzozowskiego. Powiedzieć o tym ośrodku, że jest zamaskowany, to jakby nic o nim nie powiedzieć. Moja rada, jedźcie tam z kimś, kto choć raz tam był i zna trasę.
Duży ośrodek rozsiany wśród drzew robi wrażenie. Wjeżdżając od bramy, po prawej minęliśmy stołówkę. Stoły na otwartym powietrzu osłaniane jedynie żółtym dachem. Już niebawem miałem się przekonać, że gdy w deszczowy dzień czeka się na jedzenie, warto odwrócić do góry nogami głęboki talerz, by zupy nie zastąpiła deszczówka. Po lewej natomiast, orlik, nowsza część ośrodka. Z boiskami, bieżniami i kortami, robi wrażenie. Zaraz za orlikiem domy studenckie, gdzie toczy się nocne życie obozu. Brzozowski parkuje przed starym żółtym peerelowskim hotelem znajdującym się na wprost bramy. Tu mieszka kadra obozu, tu będę mieszkał ja. W piwnicy mieści się ambulatorium i magazyn. Na parterze i pierwszym pokoje dla gości. Numer 117 to mój nowy adres, pokój na samym końcu korytarza pierwszego piętra. Nim zdążyłem się rozgościć odkryłem na balkonie gniazdo os. Ponieważ one nie przeszkadzały mnie, liczyłem, że i ja nie będę przeszkadzał im.
O 19 na kolacji pod żółtym dachem jest jak w ulu. Studenci wymieniają się plotkami o tym co przeżyli i co ich jeszcze dziś czeka. Ja również się zastanawiałem, wszak miałem wziąć udział w nocnym spływie kajakowym. Po kolacji jednak okazało się, że nie ma prądu, a jak nie ma prądu, to nie ma też wody. Jeśli nie ma wody, to kierownik obozu przenosi nocny spływ na jutro. Powiem szczerze… ulżyło mi. Zamiast spływu wziąłem za to udział w spontanicznym koncercie na wiele głosów. Amatorska gra na gitarze i hity w postaci „Morskich opowieści” oraz „Chryzantem złocistych”, zastąpiły mi tej nocy wiosłowanie. Kolejne trzy dni miałem spędzić z grupą dyspozycyjną, to studenci którzy dostali się na elitarną specjalność na kierunku Wychowanie Fizyczne.
Dzień 1, 8:00 apel poranny
Co dzień o 8 rano oraz o 22 odbywają się apele na których uroczyście wciąga się lub opuszcza flagę AWF. Tu ustala się kto będzie pełnił wartę oraz jakie zajęcia odbywać się będą danego dnia. Wszystko wygląda jak w jednostce wojskowej. Studenci podzieleni na grupy, dyżurni składają raporty o stanie swej grupy. Na dzisiejszym apelu żegnaliśmy doktora Brzozowskiego, który oddał obóz w ręce młodszych a konkretnie w ręce doktora Tomasza Mareckiego. Najważniejsze informacje dla mnie, wezmę dziś udział w pływaniu militarnym, cross treningu i budzącym lęk w mym sercu nocnym spływie kajakowym.
8:15 pływanie militarne. Tematem zajęć na przepięknym wybrzeżu jeziora w Chycinie są skoki do wody z rozpędzonej motorówki. Ciężko było patrzeć na wyginające się ciała uderzające w tafle wody podczas nieudanych skoków. Ci studenci, którym udało się skoczyć poprawnie zapadali się prawie bezgłośnie w taflę wody. Dla mnie, prawdziwym cudem było to, że nikomu nic się nie stało. Mało tego, po pierwszym skoku, trzeba było oddać drugi z ratowniczą bojką. Studentów grupy dyspozycyjnej bardziej to zadanie śmieszyło niż przerażało.
Beztroskie skoki do wody były tylko preludium do zajęć z doktorem Mareckim. O 10 stawiłem się na placu apelowym gdzie miał rozpocząć się cross trening.
- Challenge na dziś to 100 pompek z głową w dół, 100 pompek z głową w górę, 50 podciągnięć, 300 przysiadów, 300 brzuszków, 100 dipsów – przedstawiał plan Marecki. – Jeśli podejmiecie decyzję, które z ćwiczeń robicie musicie wykonać całą ich liczbę. Dopiero potem możecie zmienić ćwiczenie na inne. Macie na to wszystko godzinę – dodał.
W pierwszej chwili myślałem, że się przesłyszałem. Godzinę na to wszystko? To chyba żart! Ja połowę z tych ćwiczeń w takiej liczbie wykonywałbym przez miesiąc! Marecki jakby wyczuł moje niedowierzanie.
- Może Pan redaktor spróbuje? – zapytał zaczepnie.
- Nie, dziękuję Panie Doktorze. Mój do dziś niepobity rekord w podciągnięciach wynosi dokładnie 1. I ten stan raczej nieszybko się zmieni – odparłem lekko zażenowany stanem własnej formy.
Mięśnie bolały mnie od samego patrzenia na tych wszystkich mocarzy, którzy jak gdyby nigdy nic przystąpili do tego wyzwania. Po siedmiu minutach od startu stopera na placu ćwiczeń zjawił się Woźniak, członek jednej z pozostałych grup dyspozycyjnych. Zapytał co robimy. Marecki objaśnił mu zasady. Po chwili Woźniak, wierzcie lub nie, był już po dwustu pompkach i przymierzał się do brzuszków.
Dokładnie 34 minuty od rozpoczęcia wyzwania jeden ze studentów o pseudonimie Padre zakończył wyzwanie. Chwilę po nim finiszował Woźniak. Ale po odjęciu 7 minut straty do reszty grupy okazało się, że jest rekordzistą obozu. Wykonał wszystkie ćwiczenia w 33 minuty, a przecież dołączył się do ćwiczących przypadkiem! Na trzecim miejscu znalazła się Barbara. Dziewczyna skończyła po 39 minutach!
- Tacy ludzie jak Padre, Woźniak czy Niedźwiedź to są rzeźnicy stary, ja nawet nie próbuje się z nimi mierzyć – mówi mi jeden z członków grupy dyspozycyjnej, z którą spędzam obóz – Ja już jestem po jednych studiach na AWF, ale pomyślałem, że nie zaszkodzi spróbować swoich sił na tej specjalności. Zawsze to jakieś dodatkowe umiejętności – dodaje.
Rzeźnicy faktycznie pozostawili resztę w dalekim tyle. Następne osoby kończyły ćwiczenia koło 50 minuty. Cztery osoby nie poradziły sobie z tym wyzwaniem.
Nocne studentów spływanie
21:00 wybrzeże jeziora w Chycinie. Gdy podchodzę do magistra Krzysztofa Skibickiego z pytaniem o kapok zaczepia mnie jedna z pracownic AWF, która przyszła na brzeg popatrzeć jak studenci wypływają.
- I Pan redaktor tak z własnej woli chce popłynąć z nimi? – pyta z niedowierzaniem.
Cóż miałem powiedzieć? Przecież po to właśnie tu przyjechałem.
- Czy umie Pan pływać kajakiem? – zapytał tym razem magister Skibicki.
- Tak, kilka razy pływałem – odparłem.
Nie chciałem zamęczać głowy magistra tym, że ostatnim razem w kajaku siedziałem przed maturą, czyli dobre kilka lat temu. Nieistotny też wydał mi się fakt, iż nigdy nie brałem udziału w spływie kajakowym. Dotychczas pływałem raczej rekreacyjnie, po spokojnych wodach różnych jezior. Nie starczyło też dla mnie latarki, tak zwanej „czołówki”, a był to w końcu spływ nocny!
- Musi się Pan trzymać blisko jakiegoś innego kajaka – zabrzmiała złota rada Skibickiego.
Póki co, ciemność nie była moim największym zmartwieniem, bo gdy wypływaliśmy było jeszcze jasno. Moja mała, żółta jedyneczka okazała się bardzo chybotliwa, o wiele bardziej niż te kajaki z mojej pamięci.
Pierwszy odcinek na otwartym jeziorze poszedł mi jak z płatka. Jednak, gdy tylko wpłynęliśmy w wąski korytarz między trzcinami pełen ostrych zakrętów szybko okazało się, iż brakuje mi podstawowej umiejętności… hamowania. Metodą prób i błędów po trzecim lądowaniu w zaroślach opracowałem swoją metodę. Ze środka stawki spadłem na jedno z ostatnich miejsc i tak już ciągnęło się aż do pierwszego mostu.
Przeprawa przez most wyglądała w taki sposób, iż musieliśmy wyciągnąć wszystkie dwadzieścia kajaków z wody, przenieść je na drugą stronę mostu i tam znów zwodować. Strugą Jeziorną dopłynęliśmy do Zalewu Bledzewskiego. Zapadł zmrok a magister Skibicki nakazał włączenie „czołówek”. Droga usiana była korzeniami ukrytymi tuż pod taflą wody. Utknąłem kilka razy ale z dumą zauważyłem, że nie tylko ja mam takie problemy z poruszaniem się. Magister często zmieniał trasę, wpłynęliśmy w kolejne trzcinowe korytarze. Trudno powiedzieć, czy robił to specjalnie, jak twierdzili niektórzy studenci, czy faktycznie nocą trudno było mu znaleźć właściwą drogę. Po wielu, wielu, zmianach kierunku dotarliśmy do celu. Kolejny most nazywany przez obozowiczów mostem Bieruta. Podobno koło mostu stoi tabliczka z napisem głoszącym „Przed wojną most Wilhelma, po wojnie most Bieruta. Teraz przepust rurowy pomysłu jakiegoś Fiuta”.
Osobiście tabliczki nie widziałem, bo było ciemno. A przerwa zarządzona przez prowadzącego spływ sprawiła, że adrenalina w moim organizmie opadła i dotarło do mnie gigantyczne zmęczenie. Droga powrotna była prawdziwym pojedynkiem między moimi mięśniami a umysłem. One chciały zostać w kajaku na środku nieznanego mi akwenu, umysł już roztaczał wizję gorącego prysznica po powrocie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że po moim powrocie do Poznania zadzwoni Doktor Sokołowski organizator całego obozu.
- Ja Panie Marku specjalnie tak układam te zajęcia, by zakłócić normalny tryb działania organizmu, by fizycznie złamać studentów. Tak, by mogli poznać bariery własnych możliwości – powie mi później.
Mój organizm był złamany. Chyba tylko siłą woli udało mi się dotrzeć z powrotem na jezioro w Chycinie. Ostatni fragment trasy na otwartym jeziorze do brzegu pokonywałem krzycząc w myślach „MIKULSKI, JEŚLI JESZCZE RAZ WPADNIE CI DO GŁOWY TAKI GŁUPI POMYSŁ OSOBIŚCIE CIĘ ZABIJE!”. Lecz nie ma nic piękniejszego niż duma ze swej wytrwałości, gdy już jest po wszystkim. O 2:30 staliśmy cali mokrzy na brzegu i dowiedzieliśmy się, że w 4 godziny pokonaliśmy 17 kilometrów. Nawet nie wiedziałem, że następnego dnia będę jeszcze bardziej tęsknił do ciepłego prysznica i miękkiego łóżka.
Przeczytaj poprzedni artykuł!
ZŁOŚLIWOŚĆ KIEROWCÓW CZY BEZWZGLĘDNY REGULAMIN? WYSIADANIE POZA PRZYSTANKIEM
