10 LUDZKICH - NIE WARTO ŻYĆ NORMALNIE, WARTO ŻYĆ EKSTREMALNIE!
Jedna noc, jedna trasa i ja. Niemal 60 kilometrów do przejścia w ramach Ekstremalnej Drogi Krzyżowej. To nie pielgrzymka, każdy idzie własnym tempem a organizatorzy zachęcają do samotnego pokonania trasy. Czy pieszo to w ogóle możliwe?
Nigdy nie mów nigdy
Gdyby mi ktoś powiedział pół roku temu, że pójdę na drogę krzyżową - nie uwierzyłbym. Jestem osobą niewierzącą i takie przedsięwzięcia w ogóle mnie nie interesują. Ale jeśli cała sprawa ma się odbywać w nocy, a do przejścia jest 57 kilometrów, wtedy angażuję się w to bez wahania!
O Ekstremalnej Drodze Krzyżowej dowiedziałem się w lutym, choć to już VI edycja. Poznaniacy w tym roku mieli do wyboru cztery trasy. Najdłuższa, ciągnąca się przez 57 kilometrów, z serca Wielkopolski zaprowadziła maszerujących do Tulców. Druga, krótsza o równo 10 kilometrów z Kościoła św. Stanisława Kostki wiodła wprost na pola Lednickie. Trzecia i czwarta liczyły sobie po 44 kilometry. Jedna zaprowadziła uczestników niedaleko Zaniemyśla, druga do Pobiedzisk.
Nie miałem wątpliwości, co do wyboru trasy. Jeśli myślicie, że taka akcja wymaga ciężkich treningów, diety cud, czy karnetu na siłowni, to po prostu się mylicie. Ja nie przeszedłem nawet dwóch kilometrów od momentu postanowienia, że jednak wezmę udział. Nie mówię, że powinniście zrobić tak jak ja. W moim przypadku lenistwo zadecydowało o tym, że się nie przygotowywałem. Takie postępowanie na pewno nie przynosi komfortu psychicznego, dlatego na starcie pod kościołem św. Józefa Karmelitów Bosych na zmianę kręciło mi się w głowie i było mi niedobrze. Choć może to szatan we mnie obawiał się mszy, od której zaczynało się całe przedsięwzięcie. Lecz ja raczej stawiałbym na kompletny brak przygotowania.
- Dla większości ludzi startujących, to wyzwanie jest ponad ich siły. Podczas mszy rozpoczynającej EDK da się wyczuć taki specyficzny rodzaj podenerwowania, trochę wątpienia a trochę niecierpliwości. – Mikołaj Henschke koordynator EDK w Poznaniu.
Kazanie było o męce Chrystusa i tym, że droga ma nam tą mękę przypomnieć. Trochę dziwnie się czułem, bo ja akurat nie szedłem dla męki tylko przyjemności, ale każdy ma swoje motywacje. Po mszy krótkie przemówienie Mikołaja, który podkreślał hasło imprezy „Nie warto żyć normalnie, warto żyć ekstremalnie!” i w drogę… całe 100 metrów dalej.
Gdzie jest mapa?
Stacja I została ulokowana przy wejściu do kościoła św. Wojciecha. Także godzinę od rozpoczęcia EDK znajdowałem się dosłownie kilka kroków od startu. Od tego momentu na całej trasie obowiązywała reguła milczenia. Oznaczało to, że nawet jeśli ktoś szedł z rodziną, czy znajomymi do 14 stacji musiał powstrzymać się od rozmów. Ustaliłem wcześniej z Mikołajem, że mnie będzie wolno wypowiadać kilka słów przy każdej stacji, więc w ten sposób miałem łatwiej od innych, bo mogłem się wypaplać.
Droga do drugiej stacji wiodła nieopodal Wartostrady. Piszę, że nieopodal ponieważ w swej naiwności i chęci przebywania bliżej natury, ja, w przeciwieństwie do wszystkich innych uczestników, poszedłem Wartostradą. Oni mieli nade mną tę przewagę, że sprawdzili wcześniej mapę, ja cieszyłem się bliskością rzeki. Gdy ulica Szelągowska zaczęła odbijać w głąb lądu a Wartostada ani trochę, troszeczkę się zaniepokoiłem. Wyjąłem więc papierową mapę z przedniej zapinanej kieszeni, odkryłem swój pierwszy strategiczny błąd i zacząłem wspinać się pod górę, by wrócić na drogę, mapę chowając do tylnej kieszeni spodni.
Znicz przed wejściem do kościoła św. Karola Boromeusza symbolizował II stację. Wtedy też odkryłem brak mapy w tylnej kieszeni. Jeśli więc ktoś znajdzie mapę z wyrysowaną dziwną trasą, przy rzece, to pewnie moja.
Brak mapy to przecież nie taki znów dramat, mamy telefony i wszystko jest prostsze. A trzeba przyznać, że aplikacja EDK, jest wygodna, łatwa w użyciu i naprawdę pomaga. Ale nawet ona nic nie pomoże, gdy jest ciemno (ja w swej głupocie nie zabrałem żadnej latarki ze sobą), a ulica Gdyńska jest w całkowitej rozsypce. Tory już są, asfaltu nie ma, dziękowałem sobie za tak lekki plecak, tylko 2 litry wody, litr herbaty, zapasowa bluza i kanapki. Inaczej, przeprawa przez te wertepy mogła skończyć się rozbitym nosem albo czaszką. Mimo to, nie upadłem. A gdy asfalt wrócił na swoje miejsce, bardzo natężony ruch samochodowy też wrócił.
(zdjęcia chaos, znak Poznań i Koziegłowy)
W tym symbolicznym momencie przyszło mi pożegnać się z Poznaniem i przywitać Koziegłowy. III stacja to krzyż stojący przy połączeniu ulicy Poznańskiej i Kanałowej. Nie trzeba chyba mówić, że to był pierwszy dłuższy ale z całą pewnością nie najdłuższy odcinek trasy. Zupełnie nie zmęczony, pełen energii ruszyłem dalej. Nie byłem pierwszy, wiele osób zdążyło mnie wyprzedzić, między innymi para w której dziewczyna miała na nodze świecącą na niebiesko bransoletkę. Wspominam o nich ponieważ trasa do następnej stacji w pewnym momencie odbijała z ulicy Poznańskiej w generała Stanisława Taczaka. Gdy ja dotarłem do tego miejsca, zauważyłem te parę hen, hen w oddali Poznańskiej, nie było sensu krzyczeć a gdybym za nimi pobiegł, to o dokończeniu trasy nie byłoby mowy. Ciekawe co się z nimi stało i kiedy się zorientowali?
Złote słowa
Taczaka jest piękną szeroką ulicą, wiedzie wprost do jakiejś ogromnej fabryki. Mimo zapowiadanego deszczu, niebo było czyste. Łysy księżyc oświetlał mi drogę i wcale nie było zimno. Przy ulicy Piaskowej stał pierwszy samochód z EDK, na całej trasie rozstawiony były trzy, w razie nagłego wypadku. Dla mnie była to informacja, że pokonałem pierwsze 10 kilometrów. W mniej więcej takiej odległości miało stać pierwsze auto. Gdzie były pozostałe nie wiem, gdyż razem z mapą zgubiłem rozpiskę ich rozkładu oraz numery alarmowe do ekipy EDK.
Z Piaskowej odbiłem w las. Ciemno i głucho, wokół mnie nie ma żywej duszy. Idę i idę, i idę, i nagle pole a na polu dwie ścieżki. Na wprost szeroka, taka jak dotąd lub w prawo mniejsza i wchodząca znów w las. Myślę sobie „niemożliwe, żeby tu zrobili zakręt, przecież nikt się nie zorientuje”. Ale na drodze po prawej miga czerwona lampka. Na początku myślałem, że to rowerzysta. Lecz lampka stoi jakby bez ruchu. „A może tak właśnie oznaczyli trasę?” pomyślałem. Więc idę za czerwonym światłem, ale gdy już jestem w lesie wyraźnie widzę, że to się jednak porusza. „Kurcze a jeśli to jednak rowerzysta, a ja mam w plecy z kilometr?”, normalnie nie byłoby sprawy ale na takiej trasie kilometrowy błąd decyduje o wszystkim. Wykonałem w swej głowie mentalny rzut monetą. Wypadł orzeł, idę za czerwonym. Jakieś pół kilometra później przy oświetlonym płocie pierwszych budynków Janikowa minąłem uczestnika z czerwoną migającą lampką przyczepioną do spodni.
Mała uliczka prowadziła do IV stacji na skrzyżowaniu Swarzędzkiej, Ogrodniczej i Asfaltowej.
Z geografii zawsze byłem mierny, takie wyprawy zresztą zwykle organizuje mój serdeczny przyjaciel, który niestety tym razem nie mógł iść ze mną. To też nieopodal stacji IV, gdzie Ogrodnicza rozchodzi się na dwie ulice w prawo i lewo, ja znów byłem w kropce. Mimo mapy na telefonie nie wiedziałem co robić tym razem. Za moimi plecami usłyszałem kroki, po chwili stanął koło mnie inny piechur. Skinąłem mu ręką na powitanie i choć bardzo mnie korciło, to reguła milczenia zakazywała pytania nawet o drogę.
- Którędy teraz? – zapytał on.
- No właśnie nie mam pojęcia. – odparłem i wyjąłem telefon.
- O! Masz aplikację EDK?
- Tak, ale niestety nie daje odpowiedzi, która droga jest właściwa, są za blisko siebie.
- A włączyłeś GPS? – to pytanie podkreśla zarówno to, jak mało rozgarnięty jestem, oraz jak bardzo jestem w tyle, jeśli chodzi o nowe technologie.
- Nie, a to pokaże gdzie jestem?
Nie musiał odpowiadać na to pytanie, bo faktycznie niebieska kropka, którą się stałem na ekranie pokazała nam, którędy trzeba iść. Nim Mikołaj się zdenerwuje, że złamaliśmy regułę milczenia, dodam, że nie rozmawiałem już z żadnym uczestnikiem do końca EDK.
Blisko, szybko i przyjemnie
Ach, jaka piękna trasa, pola, lasy, Leśnictwo Mechowo aż w końcu Wierzenica, kościół św. Mikołaja i V stacja. Zadbany i pięknie wyglądający dom boży daleko odstawał od rozpadających się budynków gospodarczych wokół. 20 minut później, stacja VI w Wierzonce. Ukryta do tego stopnia, że dwóm uczestnikom musiałem pokazywać na migi gdzie jest. To był chyba pierwszy raz kiedy bez słów pokłóciłem się z kimś i dopiero, gdy przyprowadziłem go pod samą stację zrozumiał. Kłótnia była o tyle zajmująca, że zapomniałem nagrać na VI stacji paru słów, lecz cytat z mojej relacji na Tweetterze redakcyjnym brzmiał „Za godzinę północ a ja na 6 stacji. Tu św. Weronika otarla twarz Jezusa mnie ociera plecak... Bardzo XD zaborczy skubaniec”. Plecy po plecaku bolą cały czas. Nie wiem, czy ocierał mnie tak intensywnie jak Weronika Chrystusa ale mnie po nim został ślad.
Droga do VII stacji nie trwała 15 minut, a do VIII nawet 10. Ładna asfaltowa droga, bez jakichkolwiek aut. „Jeśli tak szybko mi idzie, to co ja będę robił w tych Tulcach o 2 w nocy” naiwnie pomyślałem. IX była już trochę dalej w Tucznie, ale nadal bezproblemowo, wygodnie, jezdnią, gdzie od czasu do czasu przejeżdżało jakieś auto.
Co musieli sobie myśleć kierowcy widząc uchodźców maszerujących wzdłuż drogi, rozrzuconych w kilometrowych odstępach? Może, któryś z nich to przeczyta i odpowie? Z Tuczna Wronczyńską wzdłuż Jeziora Stęszewskiego maszerowałem do X stacji, gdzie przyobiecałem sobie jedyną przerwę na trasie. Miałem nadzieję, że tak jak pozostałe stacje, będzie ona ulokowana w oświetlonym miłym miejscu. Otóż X stacja znajdowała się na środku nieoświetlonej szosy. Napisałbym, że w zapomnianym przez Boga miejscu ale stał tam krzyż, więc chyba Bóg pamiętał. Gdy ja do niej doszedłem dwaj panowie, których w myślach nazwałem braciszkami przez czołowe lampy, które sprawiały, że wyglądali identycznie, czyli jak dwie świecące lampy, właśnie ruszali na XI stację.
Nie macie pojęcia, jak wygodna jest trawa w rowie przy szosie o 1:07, gdy jest się pośrodku pustkowia, samotnie w ciszy. Rozkoszowałem się moimi 15 minutami przerwy oraz kanapkami z serem. Może to małe przyjemności ale po 5 godzinach marszu bardzo wyczekiwane. Cały czas nasłuchiwałem kroków. Przez całe 15 minut nikt nie nadszedł. Czyżbym był ostatni? Moje tempo nie było oszołamiające, trochę się wlokłem, dużo czasu straciłem, gdy jeszcze nie miałem włączonego GPS. Jeszcze nie miałem pojęcia, że właśnie zdobyłem ostatnią ludzką stację, a przede mną 4 godne miana boskich.
Przeczytaj poprzedni artykuł!
AEROFESTIVAL: WŚRÓD ATRAKCJI M.IN. SOLOTURK I ROBINSON R44 RAVEN II
