4 BOSKIE - DRUGA CZĘŚĆ EKSTREMALNEJ DROGI KRZYŻOWEJ
Gdy wstajesz po 15 minutowej przerwie mając za sobą 5 godzin marszu ból jest niesamowity. Boli szyja od rzadkiego poruszania nią, bolą ramiona od ciężaru ekwipunku, bolą plecy od ocierającego plecaka, bolą nogi, a iść trzeba dalej.
TUTAJ PIERWSZA CZĘŚĆ REPORTAŻU
XI
Cicho i spokojnie, w marszu przeszkadzają tylko własne myśli. Jeszcze za wcześnie na ptaki. Od czasu, do czasu słychać jakby skrzypienie otwieranych bardzo starych drewnianych drzwi. Kto nigdy nie był nocą w lesie mógłby pomyśleć, iż wiedźma jaka ze swego domku na kurzej stopie wyjrzała. Jednak to tylko drzewa skrzypią, poruszane przez orzeźwiający nocny wiaterek.
Drogę do stacji XI wspominam jako niewyobrażalnie długą i ciągnącą się. Sukces w postaci bardzo szybkiego zdobycia dziesięciu poprzednich stacji rozochocił. Budziło się we mnie przekonanie, że te 57 kilometrów to nic, a z Tulców nie będę potrzebował żadnego autobusu, te kilkanaście dodatkowych kilometrów przejdę bez problemu. Gdzieś na wysokości Gorzkiego Pola byłem szczerze przekonany, że dawno już pokonałem stację XI, nagrałem tam film, w którym opowiedziałem co działo się z Chrystusem w tamtym miejscu. Jednak, okrutny GPS uświadomił mi, że jestem dopiero lub też może aż w połowie drogi do XI.
Stacja kolejowa Promno była symbolicznym portalem między w miarę normalną drogą a okrutnie wyboistą i kamienistą leśną ścieżką. Szedłem w wąwozie wyobrażając sobie jak musiałbym wyglądać dla kogoś kto przypadkiem zalazł by się na szczycie jednego z dwóch towarzyszących sobie urwisk. Osobiście, miałem wrażenie, że przypominam trochę hobbita, nie za wysoki, w lokowanych włosach idę w płaszczu nocą, tyle, że nie do Mordoru. Choć w pewnym sensie Tulce były moim Mordorem.
Z wąwozu wyszedłem na malowniczą ścieżkę przy Jeziorze Góra. Miała ona jeden minus… ciągnęła się pod górę. Nie była to jakaś wielce stroma góra, lecz dla mnie, w tamtym momencie miała ona wymiar Everestu! Wioska w której znajdowała się upragniona XI stacja przypominała plan zdjęciowy filmu opowiadającego o początkach XX wieku, albo nakreśloną piórem pisarza XIX wieczną Polską wieś. Na drodze przy końcu Góry, bo tak też nazywała się ta wioska, znajdował się krzyż koło którego się położyłem. Bracia z czołówkami właśnie ruszali na XII stację. Chwilę poleżałem, posłuchałem jak burki ujadają czując mój obcy mieszczański zapach połączony z wodospadem potu, bo ten po prostu ze mnie wyciekał i ruszyłem dalej.
XII
Po mękach związanych z dotarciem do XI stacji wiedziałem, że dalej wcale nie będzie łatwiej. W mej głowie zrodził się nawet taki koncept, że odległość między stacją X, gdzie Jezusa obdarli z szat, XI, gdzie przybili go do krzyża i XII, gdzie umiera, nie jest przypadkowa. Ba, byłem przekonany, że te odległości mają i nam przysporzyć niemałego cierpienia.
Trasa do XII wiodła drogą asfaltową przez najróżniejsze wsie i szosy. Jankowo, Sarbinowo, Paczkowo przecięte wielką drogą Poznańską, krajową 92, aż do Siekierek Małych. Idąc przez bezkresne szosy, z nudów, czy też może z obłędu, który zawsze towarzyszy nadludzkiemu wysiłkowi, zacząłem w myślach rozmowę z Bogiem, w którego nie wierze. Ale w drodze nie wybiera się towarzystwa, akceptuje się to które się ma. Ja mu mówiłem dużo, z natury jestem gawędziarzem, on raczej milczał.
Na długo przed Paczkowem w jednej z naprawdę małych wsi, gdzie było kilka domów na krzyż, wyprzedziłem braci z czołówkami. „Przynajmniej nie będę ostatni” pomyślałem. Na zegarku była już 4, czyli szliśmy ponad 8 godzin. Zakładałem, że przy bardzo dobrym tempie mniej, więcej o 4 będę już w Tulcach, przy dobrym o 6, przy bardzo złym o 8.
Paczkowo było namiastką cywilizacji. Światła, sklepy (choć zamknięte oczywiście), działająca sygnalizacja na przejściu dla pieszych przez ulicę Poznańską. „Stąd na pewno coś jedzie do Poznania” błysnęła myśl, gdy dla mnie świeciło czerwone. Ale nie, idę dalej!
Przy zakręcie do Siekierek stał samochód z ekipą EDK. Jeśli to ostatni na trasie, to, z tego co pamiętam ze zgubionej mapy, mam za sobą 44 kilometry, do pokonania tylko 13. XII stacja była właściwie w polu przy jednym jednorodzinnym domku. Jezus na tej stacji umarł, a ja umierałem ze zmęczenia. W swoim własnym mniemaniu wszedłem właśnie w złoty krąg dwóch ostatnich stacji. Na początku ustaliłem sobie, że jeśli poddam się a do pokonania zostaną mi więcej niż pięć stacji to byłem w kręgu brązowym, jeśli więcej niż dwie stacje to byłem w srebrnym, teraz została już tylko XIII i XIV.
XIII
Chyba tylko irracjonalna myśl o tych brązowo-srebrno-złotych kręgach zmusiła mnie, by wstać z ziemi i ruszyć dalej. No dobra, nadejście braci z czołówkami też wywarło na mnie presję. „Ach, dogonili mnie!” pomyślałem. Ruszyłem drogą przez pola do Rabowic. Cieszyłem się niezmiernie, że krajową 92 udało mi się pokonać na tyle wcześnie, że nie było tam dużego ruchu. Super sprawą był też fakt, iż nie musieliśmy iść żadną naprawdę ruchliwą drogą w trakcie podróży. I to magiczne przeświadczenie pękło niczym bańka mydlana, gdy trafiłem na Średzką, drogę dojazdową do Swarzędza. Tiry, osobówki, busy, wszystko mknęło z prędkością nie mniejszą niż 100 na godzinę. Trzy razy zmieniałem mentalnego pampersa, gdy kolejne samochody mijały mnie o centymetry. Na szczęście, to tylko bardzo krótki kawałeczek, a potem do Kruszewni, gdzie spokój i ciszę zakłócał tylko fetor kurzych odchodów.
Stamtąd przepiękną dróżką przez pola do Szewc. Na tej prostej jak niemiecka autostrada ścieżce obserwowałem przepiękny wschód słońca a zdjęcia, które zrobiłem nie są nawet w 1% tak wspaniałe, cudowne i piękne jak ów obraz, który pośrodku pustkowia mi się ukazał.
XIII stacja zdobyta o 5:54. Jezusa ściągają z krzyża, jego męka dobiegła końca, a moja chyba tak naprawdę się zaczęła.
XIV Tulce i coś ekstra
Zaskoczona widokiem młodego człowieka pod krzyżem o 6 rano, mieszkanka Szewc wykrztusiła słowa powitania.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry Pani! – niemal krzyknąłem i zaraz zrobiło mi się głupio, bo już drugi raz złamałem regułę milczenia.
Szewce opuszczałem ulicą Orzechową, dalej przez Tulecką, która przeprowadziła mnie nad strumykiem o nazwie Kopla. Wiodła przez pola, przy samotnym gospodarstwie odbijała w lewo i tu już chyba stawała się Pocztową. Czy Pocztowa to już ulica należąca do Tulec, czy może jeszcze do Szewc tego nie wiem. Na tym etapie nie zastanawiałem się już, o której będę na miejscu, nie myślałem o brązowo-srebrno-złotych kręgach, nie rozmawiałem już z Bogiem. Nie będzie chyba kropli kłamstwa jeśli stwierdzę, że już o niczym nie myślałem, po prostu szedłem. Ból nóg był dogłębny, to nie było zmęczenie na zasadzie za długiego spaceru, dosłownie czułem jak grawitacja ciągnie mnie do ziemi.
Na horyzoncie pojawiły się trzy osoby i fotograf. Powoli, powoli nabierali coraz bardziej ludzkich kształtów, aż w końcu stanąłem przed nimi.
- Gratulacje! XIV stacja jest tu w kościele! – mówiła bardzo uradowana kobieta.
- Jeśli masz ochotę zapraszamy na ciepłą herbatę i poczęstunek. – zapraszał stojący obok niej mężczyzna.
- Szybko poszło. – dodał ostatni.
Co potraktowałem raczej jako słowa pocieszenia, ale oni nie chcieli powiedzieć kto już dotarł. W kościele nie spotkałem żadnego podróżnika. Modliły się tam tylko Panie, które czuwały całą noc. W bufecie dla uczestników Ekstremalnej Drogi Krzyżowej też nie było żywej duszy. Na początku pomyślałem, że może jestem pierwszy, lecz chwilę po tej myśli dostrzegłem plecak w rogu sali. Plecak był, człowieka nie. Korzystając z okazji poczęstowałem się ciastem czekoladowym. „Boże, jakie to pyszne!” wykrzyknąłem w myśli i z łakomstwa zżarłem jeszcze sześć kawałków. Także z góry przepraszam wszystkich tych, dla których nie starczyło, ale zwyczajnie nie mogłem się powstrzymać.
- Byłeś czwarty, przed Tobą na miejsce dotarł mężczyzna co jechał rowerem, chłopak co teraz siedzi chyba w kościele i ta dziewczyna, która jest w toalecie. To jej rzeczy. – wskazał na plecak leżący w rogu sali starszy mężczyzna, który wszedł do bufetu razem z Paniami, które zrobiły mi jedną z najpyszniejszych herbat jakie w życiu piłem. – Zmęczony po tych 58 kilometrach?
- Jak to 58? – zapytałem zaskoczony.
- A no oficjalnie policzyli długość trasy i im wyszło o kilometr więcej – zaśmiał się starszy mężczyzna.
Prawie 60 kilometrów w nieco mniej niż 12 godzin. Spodziewałem się lepszego wyniku, moje ciało nie spodziewało się, że w ogóle pójdzie na ten marsz. Tabliczka z napisem Tulce, chyba nigdy nikomu nie przyniosła takiej ulgi jak całej dwudziestce, której udało się ukończyć Ekstremalną Drogę Krzyżową. Na starcie było nas prawie czterdzieścioro, połowa nie dała rady. Przez całą trasę ani przez chwilę nie zwątpiłem, nie poddałem się i szedłem dalej, co daje nadzieję na lepszy wynik w przyszłym roku… kto idzie ze mną?
Ale Tulce to nie Poznań, trzeba jakoś wrócić do łóżka a regulamin EDK mówi wyraźnie, że transport powrotny trzeba załatwić sobie we własnym zakresie.
- Nie chcemy Wam, uczestnikom niczego ułatwiać, sami musicie się zorganizować. Ta trasa ma być odbiciem Waszego świadomego życia, jeśli potraficie poradzić sobie w tak ekstremalnej sytuacji, to w każdej sobie poradzicie. – mówił mi kilka dni przed startem Mikołaj Henschke, koordynator EDK w Poznaniu.
Ja sobie nic nie organizowałem, w ogóle o tym, że idę wiedziała moja dziewczyna i redakcja portalu. Nikomu więcej nic nie mówiłem, próżno było więc czekać na znajomego z autem. Na przystanku dowiedziałem się, że najbliższy autobus mam za godzinę, a że jakoś nie chciało mi się więcej siedzieć i nic nie robić to postanowiłem, że pójdę na następny przystanek.
Już wtedy po godzinnym odpoczynku w kościelnym bufecie chodziłem jak osiemdziesięciolatek z osteoporozą, który zapomniał zabrać z domu balkonik, a wnuki ukradły mu wózek inwalidzki. Innymi słowy, poruszałem się naprawdę, naprawdę bardzo wolno. Gdy doszedłem, a raczej doczłapałem się do skrzyżowania Poznańskiej ze Sportową zatrzymał się koło mnie czarny wóz.
- Kolego, do Poznania?
- Tak! – odparłem.
- To wsiadaj!
Przypadek, los, Bóg… zdecydujcie sami.